Holandia – miasto Venlo

W dzisiejszym wpisie chciałbym  podzielić się z wami moimi wrażeniami z weekendu, który spędziłem w Holandii, kraju który ,przynajmniej w moim przypadku, kojarzy się z rowerami, marihuaną i burdelami. Niestety nie mogę się pochwalić tym, że dotarłem tam rowerem (tak tak myśleliście, że burdelem), jednak kraj, jako rowerowa ikona Europy, jest na tyle tematycznie powiązany z moim blogiem, że warto poświęcić mu kilka kolejnych akapitów. Będąc w zachodnich Niemczech przytrafił mi się wolny weekend, zatem postanowiłem skorzystać z okazji  i wskoczyć na jedną noc do Venlo – miasta położonego tuż przy holendersko-niemieckiej granicy. Venlo położone jest nad rzeką Mozą i  liczy około 90 tyś. mieszkańców i można je zaliczyć raczej do średnich miast. Dawno dawno temu była to przystań flisacka oraz skład materiałów spławianych. Obecnie miasto jest jednym z większych skupisk Polonii. Od czasu do czasu mogłem usłyszeć polską rozmowę na ulicy, jednak czy zdarzało się to aż tak często? Być może spora część naszych rodaków wkomponowała się w Holenderskie społeczeństwo i opanowała ich język, który moim zdaniem jest jeszcze bardziej porąbany niż niemiecki – rzeczy, których nie rozumiem zapewne są głupie ;).

Venlo – pierwsze wrażenia:

Pierwsze co rzuca się w oczy po przekroczeniu granicy, to rowerzyści na charakterystycznych holenderskich rowerach mknących po ścieżkach rowerowych, które są niemal wszędzie. Od samej granicy jadę drogą wzdłuż której biegnie droga dla rowerów. Wjeżdżając do miasta można ich spotkać jeszcze więcej. Biorąc pod uwagę rosnącą popularność rowerów w Polsce uda nam się dogonić Holandię w perspektywie kilkunastu lat – przynajmniej w tym zrównamy się z rozwiniętym europejskim krajem . Za kilkanaście lat stanę na ulicy w Białymstoku – spojrzę przed siebie i ujrzę masy pędzących rowerzystów, przez chwilę pomyślę „tak dogoniliśmy zachód”, następnie zajrzę do portfela w którym będzie błyszczało się 300 euro  i w mgnieniu oka teleportuję się do kraju trzeciego świata. Jednak to nastąpi za jakiś czas, wróćmy teraz do Holandii. Hotel, w którym miałem nocować znalazłem dość sprawnie, ponieważ znajdował się nieopodal dworca. Zameldowałem się i otrzymałem klucze do pokoju, który jak na cenę był dość niewielkich rozmiarów. Szybki prysznic, posiłek i do wujka Googla – hasło coffe shop Venlo.

Coffe Shop Nobody’s place:

W Polsce posiadanie oraz sprzedaż marihuany jest nielegalna i zupełnie nie wiem gdzie taką dostać, dlatego  bardzo interesowało mnie odwiedzenie holenderskiego coffe shopa i przetestowanie tej podobno magicznej rośliny. W internecie znalazłem 3 adresy punktów, gdzie można było kupić marihuanę. Jeden z nich podobno był obsługiwany przez rastamanów i prawdopodobnie był odwiedzany przez czarnoskórych mieszkańców miasta, dlatego postanowiłem udać się do coffe’ie shopa o nazwie Nobody’s place.

nobodys placeW prawdzie nie należę do osób, które mają obawy przed nowymi miejscami czy ludźmi, jednak zmierzając w stronę wspomnianego miejsca odczuwałem jakiś lekki niepokój – kto tam będzie, jak się zachowa itd.  Podchodzę do drzwi przy których stoi manekin z informacją, iż jest to miejsce wyłącznie dla osób pełnoletnich. Otwieram, wchodzę do środka gdzie wita mnie mężczyzna po trzydziestce z długimi, lekko siwymi włosami. Patrząc po jego oczach od razu można było poznać, że facet jest w w temacie. Po chwili pada pytanie: „Are you a member” , na co odpowiadam „not yet„. Koleś prosi mnie o dowód, sprawdza wiek (?), po czym mówi, abym się ustawił w kolejce do rejestracji w której stało kilku podobnych do mnie świeżaków. W międzyczasie mogłem poobserwować co dzieje się w okół mnie, a ruch był spory. Przy stolikach, których wolnych nie zostało zbyt wiele, siedzieli ludzie, a z nad ich głów wraz ze specyficznym zapachem unosiły się kłęby siwego dymu. Jedni przychodzili i kupowali i palili na miejscu, inni wypchane pakieciki zabierali ze sobą. Doczekałem się mojej kolejki na rejestrację, miłej pani podałem dowód, która szybko wklepała  dane komputera do których dołączono moją fotkę, zapłaciłem 5 euro wpisowego i po chwili byłem pełnoprawnym członkiem. Każdy członek posiada swój własny unikalny numer, który musi podać przed dokonaniem zakupów. Stanąłem przy ladzie za którą znajdowało się sporo niewielkich półeczek, z których każda była podpisana. Może i chciałoby się wypróbować paru różnych, jednak z uwagi na małą ilość czasu zdecydowałem się na odmianę White Widow, która miała mieć efekt „stoned”, czyli coś na rozluźnienie i wbicie się w tapczan. Za gram maryśki w coffe shop’ie trzeba zapłacić około 10 euro, niemniej jednak są tańsze i droższe odmiany. Kupiłem bibułki i znalazłem wolny stolik, przy którym zabrałem się do skręcania. W pierwszym etapie musiałem pokruszyć lepkie oraz aromatyczne szczyty. Po chwili otrzymuję wystarczająco sypką konsystencję, aby maryśkę można było odpowiednio uformować w bibułce, nie dodaję tytoniu, zawijam, pstryk i z zapalniczki wydobywa się ogień, który otula białą bibułkę tuż przed moim nosem. Pierwszy delikatny sztach, do mych płuc dostaje się dym, wypuszczam. W smaku można wyczuć delikatną nutkę słodyczy, jednak dla tak niewprawionego palacza jak ja dym jest dość duszący. Moi sąsiedzi jednak nie mają takich problemów, jedni palą grube skręty, inni siedzą z bańkami wodnymi kopcą i kopcą, że aż siwo. Skręt co chwilę mi przygasa, nie śpieszę się, bo nikt mnie nie goni. Mały niepokój, który czułem przed wejściem do lokalu gdzieś zniknął, już go nie ma – poszedł sobie i  nie wróci. Z głośników wydobywają się chilloutowe rytmy, które doskonale komponują się z klimatem tego miejsca. Ja siedzę dalej, i joint dalej mi gaśnie, za chwilę go odpalam i znowu kaszlę, jednak jakby mniej. Po pewnym czasie dopalam go do końca. To doskonała pora, żeby przejść się po mieście i zrobić kilka zdjęć. Przechodzę przez starówkę i kieruję się w stronę rzeki. Przechodząc przez niewielki most słyszę szczekającego za mną psa, odwracam się  i nie widzę żadnego psa. Sytuacja się powtarza, za chwilę nieopodal mnie na moście staje trójka małolatów  – to jeden z nich tak szczekał (jednak to nie były schizy – pomyślałem). Kontynuowali swoją zabawę nabierając innych ludzi, a ja miałem przed sobą taki o to widok:SAMSUNG CSC

Centrum miasta Venlo:

Późnym popołudniem postanowiłem trochę odpocząć  i na dobre 2-3 godziny przepadłem w moim hotelowym pokoju. Gdy się obudziłem była już 23:00, postanowiłem wyjść żeby zobaczyć miasto nocą. Muszę przyznać, że dość wąskie uliczki na których co kilkanaście metrów stały specyficzne latarnie prezentowały się bardzo klimatycznie. Bez różnicy, czy w dzień czy w nocy wszędzie stały rowery :).

SAMSUNG CSC

Na początku tego wpisu wspomniałem, że Venlo jest jednym z większych skupisk Polonii w Holandii. Musi być w tym trochę prawdy, ponieważ spacerując uliczkami natrafiłem na sklep „polski smak”.

SAMSUNG CSC

Podsumowanie:

Pomimo tego, że mogłem zobaczyć jedynie niewielki kawałek Holandii, bardzo mi przypadła do gustu. Piękne, stare budynki, rowerowy klimat otoczony oparami ganji. Myślę, że każdy kto lubi jazdę na rowerze nie będzie rozczarowany pobytem w Holandii. Jeśli tylko będę miał okazję, zabiorę się tam z rowerem i postaram się zwiedzić jak najwięcej miejsc, a gdy to już się stanie z pewnością podzielę się z wami swoją relacją.


Kategorie: Miejsca

4 Komentarzy

  1. Mnie osobiście w Holandii ciekawi ta ilość rowerów, jak życie codziennie tam wygląda 🙂
    A do do ilości rowerów u nas w Polsce, to uważam, że spośród tych osób które już jeżdżą na rowerach, to nie zna podstawowych zasad ruchu drogowego.

    Odpowiedz
  2. Mnie również urzekły zdjęcia z nocnego wypadu na miasto, a jeśli chodzi o Holandię, udało mi się zwiedzić Amsterdam (w bardzo małej pigułce) i wpadłam w sidła tego magicznego i baaaaardzo klimatycznego miasta. Na pewno tam wrócę i to nie raz… Poza tym małe czy wręcz podmiejskie miejscowości w Holandii są przeurocze!!! Można się zakochać!!! Pozdrawiam!!! 🙂

    Odpowiedz

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany